Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/58

Ta strona została przepisana.

malutka. Wszystko wytrząsnął i puste pudełko oddał bratu.
— Masz, tylko klucza nie zgub. No, pokaż, co ty tu schowasz.
Wacio przyniósł swe skarby i siedząc na ziemi, poczęli je pakować. Były tam tak piękne rzeczy, o których Filip nawet nie marzył. Był papier i pióra, książka do nabożeństwa z obrazkami, sakiewka jedwabna z „prawdziwemi” srebrnemi pierścionkami, a w niej całe trzy ruble i potrójny orzech na szczęście. Był scyzoryk drogi, może rublowy, pachnące mydełko, fotografia matki w ramkach i farby w pudełku. Bez zawiści Filip na to patrzył, pomagał układać. Wreszcie rzekł:
— O swoje króliki możesz być spokojny. Ja ich dopatrzę, na tę smarkatą nie będę się spuszczał. Bo teraz mama mi kazała gospodarzem tu być — dopilnuję wszystkiego! Czy tobie nie strach odjeżdżać?
— Czego? Będę się najlepiej uczył, będę nagrody brał.
— Oho — nagrody! Oni figę ci dadzą. Będą cię tłuc, jak stary Piotr dywany, aż pył leci.
— Et, co ty wiesz!
— Zobaczysz! Bazylowej wnuk był w szkole, w Petersburgu, i uciekł, bo mu kazali do cerkwi chodzić. Będzie i z tobą tak — tylko się nie przyznasz!
— Do cerkwi nie pójdę i bić siebie nie dam.
— To cię na Sybir zeszlą i co poradzisz! Ja stąd nie pójdę — za nic.
— Boby ciebie wuj nie wziął. Za mały jesteś i nic nie umiesz.
— Żebym chciał, tobym i bez wuja trafił.