Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Ba!... a kto tutaj zostanie? — odparł. — Taki mądry, wielki pan, jak Wacio, nie zechce siana dzielić z chłopem, a zimą bydła doglądać! Ho, ho, taki nie on, a ja będę gospodarzem. Tak zhardział, do mnie obiecał napisać, a nie pisze! Niech mu będzie smaczny Lassota, ja też bez kolegi nie zostanę.
Uważała pani Barbara, że pochwała postępów Wacława nie wzbudzała w nim ambicyi, owszem, upór i powrót do dzikości. Po takim liście, znowu się buntował, nie pilnował domu, stawał się coraz zuchwalszy.
Przyszło do tego, że parę nocy spędził po za domem, zapewne w swych „domach”. Odebrał chłostę od babki i przesiedział o chlebie i wodzie w lamusach.
Na to przestał przychodzić do matki na naukę i gdy mu zapowiedziała, że straci kasztanowate źrebię, wyrzekł się go zuchwale.
— Niech je sobie mama zabierze. Ja sobie kupię jeszcze ładniejsze.
Co gorsza, Jadwinia pozbawiona wpływu starszego, przystała duszą i ciałem do młodszego brata i nabierała jego wad i samowoli.
Uciekali teraz we dwoje na włóczęgi po ogrodzie i polach, rabowali owoce, piekli kartofle w popiele z wiejskiemi dziećmi, brodzili po rzece, łazili po drzewach, płatali tysiączne psoty.
— Co tu robić! Co robić!? — rozpaczała pani Barbara, zużywszy gderania, morałów, próśb i kar, jednakowo bezskutecznie.
— Niechno zima! — mówiła filozoficznie babka. — Mróz ich do domu zapędzi, a wtedy weźmiemy w kluby. Będę siec, siec!