Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/64

Ta strona została przepisana.

Przyszła jesień chłodna, dni krótsze, długie wieczory. Listy od Wacia były coraz rzadsze i coraz się pamięcią od domu oddalał. Już nie pytał o króliki i ogródek, nie dawał poleceń — zapominał. Nauki szły mu dobrze, potwierdzał to Iłowicz, ilekroć doń matka udawała się po wieści.
Teraz pani Barbara rachowała czas do wakacyi. Młodsze dzieci, wedle przepowiedni babki, więcej się domu trzymały. Pan Tedwin rozpoczął znowu porządne wykłady, ale z małym skutkiem.
Filip gorzej czytał i pisał od Jadwini nawet, był nieuważny i tylko wyglądał końca lekcyi, by zemknąć od nauczyciela.
Przyszedł nań gust do ciesielki. Zwłóczył do pokoju drzewo i deski, budował czółna, młyny, wszystko bardzo fantastyczne i nieudolne. Pomimo wszystkich wad, była w tym chłopcu wielka pracowitość i zawziętość do postanowienia.
Jednakże potrafili gdzieś się ukrywać i spędzać bez dozoru długie godziny. Myślała zrazu pani Barbara, że przesiadują u Bazylowej w oficynie, ale i tam ich nie było.
Jadwinia badana nie zdradziła ukrycia, Filipa nawet nie próbowano śledzić. Pani Anna zniecierpliwiona, dała obojgu rózgi i zapowiedziała, że gdy się jeszcze raz schowają, dostaną zdwojoną porcyę. Pomimo to dzieci nazajutrz, w godzinie lekcyi, znowu zginęły.
Rozpoczęto tedy nie na żarty przeszukiwanie dworu i odkryto, że dzieci przez sień boczną dostały się na strych i tam we framugach olbrzymich kominów miały zimową kryjówkę. Było to bardzo dowcipne schowanko; urządziły się