Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/65

Ta strona została przepisana.

nawet wygodnie, bo miały zapasy jedzenia, pościągane z sadu i ogrodu owoce, orzechy, groch, co się dało uchwycić.
Egzekucya, która potem nastąpiła, pozostała pamiętną obojgu, przez dłuższy czas zapanowała karność i spokój, ale Filip miał złe oczy i kreśląc krzywe laski w zeszycie, lub jąkając się nad czytaniem, przemyśliwał odwet.
Razu jednego zwierzył się ze swych planów Jadwini, którą zupełnie zawojował.
— Wiesz ty, że ja się wybieram w świat! — rzekł jej.
— Gdzie? To i ja! — odparła z zupełną gotowością.
— Nie — sam pójdę. Dojdę do morza, wsią na okręt, a jak się rozbije, osiądę na bezlunej wyspie, jak Robinson, i sam sobie wszystko zrobię, i wyspa będzie moja.
— To i ja z tobą? — szepnęła.
— Ty poczekasz, aż ci przyszlę wiadomość, że już! Złapię bociana i list mu przywiążę.
— Aha, a jeśli to będzie jaki cudzy bocian, nie nasz.
Zamyślił się, ale pomysły miał na zawołanie.
— Napiszę do Jadwigi Barcikowskiej, to kto znajdzie, to ci odeśle.
— A jakże uciekniesz, złapią cię i babunia da rózgi.
— Oho, nie znajdą! Ja to wszystko obmyślę sprytnie. Niechno wiosna!
Zdziwiła się bardzo pani Barbara, zdybawszy go raz, jak szył płócienną suknię.
— Na co ci to?