Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/67

Ta strona została przepisana.

wyspę. Wziął czółno ogrodowe i pewnie już niedaleko morza!
Ile było czółen we wsi, wszystkie ruszyły szukać zbiega, ale nikt nie wierzył, by go żywym powrócono. Zapewnie się utopił na pierwszym zakręcie lub wirze. W wielkiej trosce upłynął cały dzień i noc. Rano pod dom zajechała bryczka, w której siedział niemłody mężczyzna i Filip.
— Mój Boże — dzięki ci że żyje! — wołała pani Barbara, zapominając o całej winie, nie uważając na nieznanego zbawcę.
Pani Anna poznała go i poczęła dziękować.
Był to ich imiennik, Barcikowski, rządca w hrabiowskich dobrach.
Oddał chłopca matce i opowiedział całą historyę.
— Wczoraj rano znalazłem go nad rzeką, mokrego od stóp do głowy. Czółno się wywróciło, wpadł w wodę i dopłynął do brzegu. Skostniał i osłabł, ledwie go rozgrzali u mnie w domu i ledwie się dowiedziałem, kto jest. Plótł jak na mękach — prosił o służbę i zajęcie, wybierał się dalej iść, kłamał, że go wysłano do miasteczka. Ale się zdradził, że mieszka w Gródku, i oto odwożę paniom kawalera. Wart plag, ale kamienny to będzie kiedyś człowiek.
— Do grobu on nas obie wpędzi przed czasem! — rzekła pani Anna desperacko.
Barcikowski, ogromny chłop, patrzący bystro i rozumnie z pod krzaczastych brwi, ręką machnął.
— Niech panie nie desperują, miałem i ja takiego. Nic się uczyć nie chciał, nikogo nie