Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/74

Ta strona została przepisana.

— Cholera! — burknął dosadnie urwis, rzucając się na posłanie starej i kopiąc nogami.
— Filipku! cyt że, cyt! — upominała łagodnie. — Kurczęta mi postraszysz! Cóż? wybili ciebie? Boli?
— Nie wybili jeszcze. A ja poprzysiągł, że ucieknę i ucieknę! Ja tu nie wytrzymam!
— Chryste Jezu! Do ciebie coś przystąpiło. Co ci za krzywda. Nie głodnyś, odziany, obuty, do roboty cię nie gonią. Opamiętaj się!
— Nie opamiętam się. Niech mnie na służbę puszczą. Choroba na takie życie!
Klął jak jego rówieśnicy i koledzy, wioskowe wyrostki. Bazylową nie bardzo to gorszyło, ale nie rozumiała jego żądzy pracy.
— Oj, kotku! ty nie wiesz, co to robota i służba, kiedy się jej napierasz. A toć niewola. A ty panować możesz. Dajże pokój waryacyi. Ot, na ryby pójdź, raków poszukaj. Zabaw się!
— Nie chcę! Nie będę! Ten pan mi obiecał służbę, niech mnie puszczą. Ja ich nie potrzebuję, ja nie dziecko.
— Chryste Jezu! ty nie dziecko? A cóż? Może żenić się chcesz? Losy do wojska już ciągnąć?
— Maksym Sojka rok odemnie młodszy, a już na służbę poszedł. W niedzielę do chaty przychodził i pokazywał mi pieniądze, co zarobił.
— Toć Maksym z biedy służy — bo sierota, a ty pan i dziedzic! Coś ci zadali w tym Ładyniu, żeby ciebie przyciągnąć. Powiedz — pił ty tam co?
— Pił herbatę.
— A kto ci podał?