Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/75

Ta strona została przepisana.

— Jakaś stara pani.
— Aaa, a wsypała co do niej?
— Nie, tylko ta mała, co tam jest, wrzuciła mi do szklanki swoją bułkę.
Bazylowa podumała chwilę i głową potrząsła.
— Nie może być! — zdecydowała.
Filip patrzał w sufit i sapał oburzony.
— Oszukali mnie, ciągle zwodzą! — wybuchnął. — Ja im urządzę sztukę!
— No, no! Powiedz-że mnie.
— Nie powiem nikomu. Zobaczycie!
Zerwał się i wyleciał ze stancyi.
— Chryste Jezu! Trzeba panią ostrzedz! — zawołała babina, ogarniając się, i ruszyła do dworu.
Pani Barbara wysłuchała ze strachem relacyi, i poczęła wołać Filipa, naturalnie bez skutku.
Znowu szukano go wszędy i dopiero po kilku godzinach okazało się, że przebrnął rzekę, uchwycił w stadninie konia, Michałka pastucha pobił, odebrał mu uzdę, na konia wsiadł i poleciał — Bóg wie gdzie.
Pobicie Michałka było problematyczne; zapewne ci towarzysze figlów i psot umówili się zgodnie, a owe razy i wydarcie uzdy było wymysłem dla osłonięcia pasterza przed odpowiedzialnością.
Pani Barbara pozostała bez argumentu wobec świekry.
— A co? Nie mówiłam ci! Oddać go Barcikowskiemu, kiedy brać chce! Nie dasz mu rady! Cóż, katować go będziemy! Co to pomaga! Codzień gorzej! Wstyd tylko wobec ludzi i zgryzota! To ród taki, niczem nie po-