Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/77

Ta strona została przepisana.

pozornym drewnianym domu mieszkał rzeczywisty władca i wódz ziemi i roboczej armii.
Gdy panie z Gródka stanęły pod gankiem, Barcikowski właśnie miał wyjeżdżać. Stały konie zaprzęgnięte, wyszedł naprzeciw nich w burce podróżnej.
— A ja do Gródka! — zaśmiał się, pomagając im wysiąść.
— Filip jest? — zagadnęła pani Barbara.
— Jest, ale już na robocie. Wydaje z pisarzem obroki.
— Amen! — rzekła pani Anna. — Jeśli pan łaskaw, proszę go zatrzymać!
— I owszem, dziękuję paniom! Będę miał znowu dwoje dzieci.
Wprowadził je do sieni, ładnie przystrojonej trofeami łowów i zawołał na dziewczynkę, która im się przyglądała przez szparę we drzwiach.
— Muszka, poproś-no ciotki. Mamy gości, a przyjdźno się przywitać!
Po chwili do salonu przyszła kobieta lat średnich, ciemno ubrana, z ujmującym na twarzy uśmiechem, prowadząc za rękę Muszkę, która dygnęła grzecznie i pieszczotliwie przytuliła się do ojca.
— Przedstawiam paniom moją siostrę i gospodynię, a ten fafel, to moja jedynaczka! — rzekł wesoło Barcikowski, gładząc włosy dziecka.
— Musi być w wieku naszej Jadwini.
— Ośm lat skończyła. Z Filipem są już w wielkiej przyjaźni. Wiesz, Muszka, Filip u nas zostanie.
— Naprawdę? — spytała radośnie ciotka.
— Pani będzie miała z nim nie lada kłopot! — rzekła pani Anna.