Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/78

Ta strona została przepisana.

— Byłabym najszczęśliwsza, żeby dzieci było co najwięcej w domu. To słońce prawdziwe i najmilsze zajęcie.
— O, nasz jest okropny! — westchnęła babka.
— Nic to! — odważnie odparła ciotka. — Muszka go oswoi i będą emulować! Zdaje mi się, że ma dwie wielkie zalety, nie kłamie i jest ambitny. Mało mam zajęcia, więc mogę im dużo czasu poświęcić. Im trudniej zwyciężyć, tem przyjemniej.
— Ona ma powołanie do musztrowania dzieci, — rzekł Barcikowski. — Nasza mała już ma rutynę, weźmiemy się do Filipa. Jużem go przekonał do druku i atramentu, kazałem co wieczór zapisać obroki. Chłopak się trochę tem stropił, ale wnet z gęstą miną odparł, że umie. Zobaczymy, jak temu podoła.
— Przyjdzie do mnie, żebym mu napisała! — rzekła Muszka, śmiejąc się figlarnie.
— To ty już umiesz pisać? — spytała pani Barbara.
— Umiem — i tabliczkę umiem!
— Czytać nauczyła się sama! — rzekła ciotka, a nauka pisania odbyła się w pięciu lekcyach. Z tą nie ma pracy wiele. Najszczęśliwsza, gdy ma książkę, albo pióro w ręku. Z robotami gorzej idzie.
— I nasz Wacio sam się czytać nauczył, pisze teraz, że jest pierwszym w klasie.
— A Filip będzie pierwszym gospodarzem kiedyś! — wtrącił wesoło Barcikowski. — No, trzebaż po niego posłać.
I wyszedł, a ciotka rzekła.
— Byłam nauczycielką przez długie lata,