Wyznaczono mu osobny pokój obok sypialni Barcikowskiego, zastał już tam swą po ściel i kuferek, który matka przywiozła, na stole lampę zapaloną.
Zaczął tedy sylabizować nagłówek księgi. Litery znał, ale złożyć wyraz i wymówić go — nie było sposobu. Krew mu napłynęła do twarzy, potniał z wysiłku. Trzeba było prosić o pomoc, ale kogo? Każdy go wyśmieje. Ze wstydu i upokorzenia łez miał pełne oczy. W tej chwili do pokoju wbiegła Muszka.
— Może ci pomódz, Filip? — rzekła, wtykając główkę poprzez jego ramię i przeczytała prędko:
— „Księga czynności Filipa Barcikowskiego, dozorcy w folwarku Ladyń.” To tatuś pisał, a co tam na środku napisane?
Odwróciła okładkę i mówiła dalej:
— O, patrzno, tatuś ci napisał: 15 kwietnia wydano obroków — ile? pamiętasz?
— Pewnie, że pamiętam! Po dwa garnce na każdego konia.
— No, to pisz. Tutaj ile garncy — tutaj ile koni — a na końcu — suma. Ileż było koni, pamiętasz?
— Juści, że wiem, trzydzieści cztery!
— No, to pisz!
Wziął Filip pióro, niewiele wiedząc, co ma robić, a już nic nie pojmując, jak zrobić sumę, ale przyznać się nie śmiał, więc zakrył ręką księgę.
— Już wiem! Tylko ty nie patrz, jak piszę.
I począł niezgrabnie coś gryzmolić.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/81
Ta strona została przepisana.