słuchały admonicyi w milczeniu, a Filip wolałby nie żyć, niż tę chwilę wstydu znieść. W domu ani dbał o wymówki, tutaj postanowił sobie, że zginie raczej, niż na drugą zasłuży. Nie śmiał spojrzeć na nikogo i umknął do swego pokoju. Spłakał się, nim zasnął, ale ani przez sekundę nie pokusił się, by zemknąć do domu.
Pani Barbara oczekiwała go codzień, ale tydzień minął a potem drugi, a nie wracał.
Na trzecią niedzielę dopiero przyjechał, ale z panną Karoliną Barcikowską i Muszką, w odwiedziny tylko.
Nic o sobie matce nie mówił, tylko z miną ważną oddał jej dwa ruble, które mu Barcikowski za służbę wypłacił.
— Jakże ci? Nie ciężko, nie tęskno do domu? — spytała, całując go w głowę.
— A cóż! Wiadomo! Płacą, trzeba pracować — odparł po swojemu hardo i szorstko.
Od panny Karoliny dowiedziała się matka, że chłopak służbę traktuje zupełnie seryo. Nie trzeba go napędzać, ani strofować. Wieczorami sam uczy się czytać i pisać pokryjomu, żeby go nikt o nieumiejętność nie mógł posądzić, a zapisany papier zamyka zazdrośnie do kuferka. Zresztą ani razu nie chybił w swych obowiązkach, ani razu nie pozwolił sobie na swawolę i próżniactwo.
Muszka z Jadwinią zaprzyjaźniły się rychło; było nawet trochę płaczu przy rozstaniu, uspokojono je obietnicą rychłych odwiedzin.
I tak niespodziewanie między Ładyniem i Gródkiem zawiązał się bliższy stosunek dla dzieci.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/83
Ta strona została przepisana.