Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/85

Ta strona została przepisana.

— Wiesz! Czemuś dzisiaj z nami do Gródka nie pojechał. Pływaliśmy po rzece białem czółnem twego brata. Widziałam jego konia. Mama twoja tu wstąpi, jadąc na jego spotkanie, już za tydzień.
— A jaki koń? — zagadnął Filip.
— Taki żółty, z białą łatką na głowie!
— Oho, — to ogrodowa kasztanka. Jaka tam jego. — Czy on ją kupił, czy wysłużył? Dostał — i basta.
— Bo zasłużył! Uczy się pięknie, bierze nagrody. Jadwisia mówi, że on okropnie rozumny. Takam ciekawa go zobaczyć. Pewnie więcej umie odemnie!
Filip popatrzał na nią ponuro i odszedł urażony...
Po godzinie przybiegła do niego z prośbą, aby jej złapał gołębia, który z klatki umknął na strych.
— Poczekaj — za tydzień Wacio przyjedzie, to ci złapie — odparł. — Ja nie mam czasu. Jestem na służbie!
I odwrócił się do niej plecami.
Nie był zawistny ani o malowane czółno, ani o kasztankę, ale o zajęcie Muszki.
Przez ten czas poznali się i zżyli bardzo. Do obowiązków Barcikowski mu wliczył opiekę nad Muszką i Filip to spełniał sumiennie. Dziewczynka żywa, pieszczona, serdeczna, wysługiwała się chłopakiem, płacąc mu za to podziękowaniem, pochwałą, uściskiem. W głębi duszy Filip miał już dla niej wielkie uczucie i nie znosił nawet zmory rywala.
Muszka obraziła się i poszła sama łapać swego gołębia. Że zaś przy karkołomnej gimnastyce po strychu podrapała twarz, podarła