Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/87

Ta strona została przepisana.

jego spotkanie aż do kolei i pewnego dnia zawołano Filipa ze stajni na powitanie brata.
Obadwa zmienili się bardzo przez ten rok.
Wacio wyrósł, jak świeca, blady był, poważny i uroczyście wyglądał w swym mundurze.
Zdał świetnie egzamin, ale robił wrażenie wyczerpanego, i odurzonego. Uśmiechał się z wysiłkiem, mówił mało, znać na nim było przymus i rygor internatu.
Filip przez ten rok także wyrósł, ale bardziej zmężniał. Opalony, zdrów, barczysty, miał minę zuchwałą, butną, i gdy spojrzał na brata, wcale mu nie zaimponował.
— Coś ty taki biały, jak zmarznięty pasternak! — rzekł krytycznie. — Głodzili ciebie „prawowiedy”?
— Popróbowałbyś egzamin zdać! — odparł Wacio.
— Ty wiesz? Ja już służę tutaj!
— Jaka to służba! Ja jak skończę instytut, dostanę zaraz rangę!
— Co to takiego?
— Będę „prokurorem.“
— Prędko?
— Za dziesięć lat.
— Owa! Za dziesięć lat ja już będę gospodarzem na osobnym folwarku! Wiesz ty, mama ci konia przygotowała.
— Mówiła mama, ale ja przez wakacye muszę dużo się uczyć! — rzekł Wacio z miną pełną godności.
— A kolegów dobrych masz?
— Morduchow najlepszy.
— Po rusku gadacie?
— A jakże! Nie wolno inaczej.