Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Chłopak dziwnie się uśmiechał na to polecenie i głową kiwał. I jego żal dławił, strach, tęskonota za domem. Ale ambicyą i chęć sławy miał nadewszystko wielką, więc tamto gnębił, krył i z matką już nawet szczerym nie był.
Wstąpili do Ładynia, bo Barcikowski właśnie w interesie jechał do Petersburga i miał chłopcem się w drodze zaopiekować.
Tu także nastąpiło pożegnanie braci. Filip wziął starszego na stronę i wetknął mu w rękę jakiś papier. Było to pięć rubli.
— Na co to? — tamten się żachnął.
— To dla ciebie! Weź, mnie niepotrzebne! Zarobiłem, a ty jeszcze nie możesz zarobić — to masz.
— Kiedy mi nic nie trzeba! Nie chcę! — bronił się Wacio.
— Jakto? Mówiłeś, że ci się chce jakiejś książki. No, to sobie ją kup! Et, nie durz mi głowy. Jak chłopca biorą do wojska, to go rodzina darzy — taki obyczaj! — No, bywajże zdrów, bo mi do roboty pilno!
I poszedł — gwiżdżąc.
Jednostajnie płynęły ciężkie lata. W Gródku coraz było samotniej, bo i Jadwisia opuściła gniazdo. Odwiozła ją panna Karolina wraz z Muszką do klasztoru w Galicyi. Ciężki to był koszt w budżecie pani Anny, ale poniosła bez szemrania, mówiąc do synowej:
— Nie chcę, by mi dziewczyna kiedy zarzucić mogła, żem jej nie dała jedynego posagu, na jaki mnie stać — wykształcenia. — Niech ma chleb w ręku.
Teraz tylko listy dziecinne odczytywała pani Barbara i chowała je do szkatułki, jak klejnoty. Jadwisia pisywała często, Wacio co-