Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/90

Ta strona została przepisana.

raz rzadziej, ale to nie dziwiło matki. Wiedziała, że chłopak nie mógł pisać a chciał — cierpiała, milcząc.
Filip wciąż służył w Ładyniu. Barcikowski polubił go jak syna, traktował jak dorosłego, zaczął się nim wyręczać, rozbudził w nim gust do nauki i czytania, kształcił go teoretycznie i praktycznie. Chłopak się okrzesał, zbył gburowatości, rozmiłował się w swem zajęciu.
Pewnej jesieni, gdy hrabia zjechał na polowanie, Barcikowski zaprowadził Filipa do pryncypała i przedstawił go.
— To jest mój imiennik z Gródka — rzekł — hoduję go panu hrabiemu na zastępcę po sobie.
— Nie wspominaj mi pan o zastępcach — zawołał przerażony hrabia. — Nie chcę o tem słyszeć. Mam nadzieję, że dożyjemy wieku razem!
— Daj Boże, ale gdy dożyjemy, zostanie po panu syn do panowania w Ładyniu, a ja nie mam syna, by go do gospodarowania w Ładyniu zostawić. Więcem sobie tego chłopaka wybrał, niech dla tradycyi będzie i dalej w Ładyniu Barcikowski w oficynie.
Hrabia spojrzał na Filipa uważnie i rzekł:
— Młody człowieku, życzę ci, byś zasłużył sobie na taki szacunek i wiarę, jakie mam dla twego opiekuna.
Filip czerwony jak rak, ukłonił się niezgrabnie a hrabia uśmiechnął się do starego.
— A może pan sobie i zięcia jednocześnie hoduje? — zażartował.
— Nie chciałbym innego, ale nie ja będę wybierał — odparł Barcikowski.
Filip już i oczu nie śmiał podnieść, ale na