Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/92

Ta strona została przepisana.

dalszą karyerą powietrza z Gródka, pamiątek rodzinnych, serca swych bliskich.
I tak minął ten miesiąc, zbliżył się dzień rozstania.
— Możebyś nam jeszcze parę dni darował Waciu! — zaproponowała raz nieśmiało pani Barbara.
— Nie można, mamo! — odparł chłopak poważnie. — Jestem przecie już urzędnikiem. Służba rządowa!
Ton zmroził panią Barbarę — westchnęła.
— Żebyś chód dostał posadę tu w kraju!
— Nawet prosić o to niebezpiecznie. Skompromitowałbym się. Cóż robić. Karyera tylko na wschodzie.
— Tylko nie zapomnij, że tu na zachodzie twe Bogi!
— Nie zapomnę i przyjeżdżać będę jak najczęściej!
— Więc już jutro wyjeżdżasz. Filip cię przeprowadzi do Ładynia. Zostanę znowu sama!
Wyszła prędko, by łzy ukryć.
Dzień następny od rana był smutny. Snuli się wszyscy apatycznie, nie mogąc się zająć niczem, mało co mówiąc do siebie. Wacio się spakował, ubrał w mundur — rozstrojony był i nerwowy, — Filip się nudził bez pracy i ruchu, pani Anna gderała wszystkich — pani Barbara miała oczy czerwone.
O zachodzie słońca wprowadziła syna do ruin zameczku i tam przesiedziała z nim godzinę, dając wijatyk na drogę — potem wrócili skupieni oboje i poważni i Wacio rzekł do siostry:
— Zaśpiewajże mi co na pożegnanie. Co