naszego. Długo nie posłyszę ni swej mowy, — ni śpiewu.
Jadwinia usiadła do fortepianu. Zaśpiewała mu swój klasztorny repertuar: kolend parę, potem „Jeszcze Polska nie zginęła” i „Boże coś Polskę”, a wreszcie wzięła parę akordów i zaśpiewała:
Głód, powietrze, ogień, woda
I wszelaka zła przygoda
Będzie temu, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.
A gdy umrze, garści ziemi,
Gdzieby spoczął między swemi,
Nie dostanie, ktoby starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.
— Dość, dość! — zawołał Wacio. — Nie żegnajże mnie takiemi pogrzebowemi melodyami. Mnie otuchy trzeba i odwagi. Zaśpiewaj mi coś na ochotę!
— Konie pod gankiem! — oznajmił Filip, wchodząc.
Jadwinia przestała grać, rzuciła się naszyję brata, babka i matka wzięły go po kolei w objęcia, milcząc błogosławiły go.
— A Wacia nagle chwycił raz pierwszy w życiu strach przed drogą, przyszłością, rzucił się matce do kolan i rozpacznie zawołał:
— Mój Boże, jak mi się od was nie chce jechać! Tak daleko, tak daleko!
— No, odwagi, dziecko, odwagi! — rzekła babka. — Mężczyzna już jesteś, dasz sobie przecie radę. Pracuj uczciwie, przyjaciół tam na obczyźnie nie szukaj, a pamiętaj zawsze, żeś tam obcy! Tu wszystko twoje.
— A w doli niedoli pisz — wszystko wyznaj