Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/95

Ta strona została przepisana.

— Ba, żeby młoda i ładna. Przecież w Petersburgu są rosyanki, jak w Paryżu paryżanki.
— Jabym żadnej nie tknął, bo kto mnie zaręczy, że jej przodek lub krewny mego przodka lub krewnego nie katował, nie gnębił, nie zabił.
— Ty ostrożnym bądź z takiem gadaniem, a to zgubisz siebie i nas wszystkich. To stare dzieje, trzeba się opamiętać i milczeć. A trzeba ci wiedzieć, że w stolicy i w Rosyi inni ludzie, niż ci, których tu przysyłają. Tamci polaków cenią i lubią — a są wykształceni, panowie całą gębą. Co za bogactwa, jaki szyk. Mam kilku kolegów, paniczów tak eleganckich i miłych, żebyś się nimi zachwycił.
— To ty tam już masz przyjaciół?
— Parę domów, a Iłowicz mnie zapoznał z kilku rodzinami. Muszę bywać i żyć z nimi, przecież od nich zależy moja karyera. Nie mieć stosunków, to człowiek całe życie będzie niczem.
— Podła karyera! — mruknął Filip.
Umilkli znowu, czując, że rozchodzą się w poglądach o całe światy oddalenia. Noc się uczyniła zupełna, bez księżyca, ale jasna od gwiazd. Droga szła groblami wśród moczarów, pustym krajem. Filip się rozejrzał i rzekł do furmana:
— Na przeklęty młyn jedziesz?
— A tak! Ominiemy zalew, bo tam most zepsuty.
— Okropnie ponura tu okolica! — szepnął Wacław — i nieznajoma. Chyba nigdy tu nie byłem?