Strona:Maria Rodziewiczówna - Barcikowscy.djvu/96

Ta strona została przepisana.

— Może być. Przeklęty młyn każdy omija, jak może. Znasz pewnie jego legendę?
— Nigdym nie słyszał.
— Ho, ho, mnie Bazylowa opowiadała. Stara historya. Dziad nasz miał proces ze szlachcicem Ciecierskim o granicę. Ciągnęło się to lata, wreszcie dziad proces wygrał i na tej granicy, na piaszczystej wydmie kazał wiatrak postawić. Ciecierski wskutek procesu zeszedł na dziady i chodził, jak waryat. Otóż, gdy wiatrak stawiali, między robotników się wmieszał i, jak to mówią, pierwsze zakładziny złożył, a zbijając tak zaklął: „Bodajże on tobie i twoim na śmierć mełł.” No i wiesz, co się stało? Wiatrak ten nigdy nie mełł, każdy wiatr go łamał, zawsze był w reparacyi. Tylko chłopy przysięgają, że gdy kto z naszego rodu umiera, tej nocy młyn się sam obraca. Teraz już go nie reparują nawet, ani go nikt nie pilnuje, stoi pustką. Ot, widzisz go przed nami?
Z niskich moczarów wyjechali na wzgórze łyse i piaszczyste. Konie zwolniły, w piasku tonąc po kolana, furman się przeżegnał.
Na tle nieba zaczernił fantastyczny kontur wiatraka. Stał olbrzymi, nieruchomy, z krzyżem swych wypierzonych wielkich skrzydeł. Nie było w koło niego ni krzaczka, ni trawy, ni śladu ludzkiego. Stał, jak widmo, wyciągając czarne ramiona. Chłopcy patrzali milczący, furman konie zaciął. W tem ze skrzydła zerwał się duży ptak i bez szelestu przepłynął nad ich głowami.
— Co to? — szepnął Wacław.
— Sowa! — odparł Filip. — Może duch Ciecierskiego! — dodał po chwili ze śmiechem trochę nieszczerym. — No, poganiaj, Sowa.