Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/10

Ta strona została skorygowana.

— Od miasta.
— Na dębie, co u boru stoi, naprzeciw kapliczki, niceście nie widzieli?
— Nie. Co miało być?
— Wisielec.
— Widziałam, po naszym kraju chodząc, dużo wisielców.
— Dwóch ktoś powiesił Jenisiejców, broń Boże trzeci, tośmy przepadli. Za tamtych siekli gospodarzy.
— Waszych? Dlaczego?
— Bo dąb na naszych gruntach. Teraz co nocy chłopcy wartują tam, żeby dopilnować. Jakbyśmy złapali, kto to czyni, dostawiliby do naczelnika.
— Tak się to boicie! Oj, widać, że wam jeszcze żaden palec nie obierał, tak się boicie!
— Dobrze wam mówić, te sakwy mając i nikogo swego i chleba prosząc.
— A to myślicie, że od urodzenia tak sama byłam i z sakwami na świat przyszłam, na drodze. Oj, było wszystko, a póki było, był lęk i żal stracić, i troska, by uchować. To tak tylko do pierwszego kucia, do pierwszego ognia, do pierwszego rozgrzania. Jak żelazo człowiek jest. Wy się jeszcze wszystkiego boicie, bo wasze dobro i dostatki wszystkiego się boją. Złodzieja, i ognia, i prawa, i siły.
Dziewczyna przestała wiązać snopy — patrzała na starą.
— Napatrzyli my się, napatrzyli. Ot, w Kozarach pan Hrehorowicz nic się nie bał, i niema go. A nasz ksiądz też nic się nie bał, i ot, ni księdza niema, ni kościoła. Jak się nie lękać!
— Jak na was przyjdzie, to się nauczycie.
— Czego się nauczymy?
— Co to jest.
Wyprostowała się i rzuciła ręką hen szeroko wkoło siebie, a potem stanęła, z oczami podniesionemi w niebo, bez dźwięków poruszając ustami. Dziewczyna zrazu zdu-