Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/100

Ta strona została przepisana.

teraz, tutaj nie pora mówić, a u nas dziś są goście. Przyjdźcie jutro.
— Wyjeżdżam o dwunastej. Chciałem się z wami pożegnać i z waszą siostrą. Mam tu dla niej książkę.
— Oddam! Kiedyż znowu będziecie?
— Nie wiem, jak się uda! Ten dureń Wołodźko....
— Dajcie umarłemu spokój. Bywajcie zdrowi.
Odetchnął z ulgą, gdy Lisiecki zniknął za bramą na ulicy, obejrzał się czy kto był świadkiem ich rozmowy i, schowawszy książkę za szynel, ruszył do oficyny.
Oświetlone były ich okna i, gdy wszedł, zastał całe towarzystwo przy herbacie.
Czworo było. Jurjewicz ojciec, profesor Przybylski, botanik, kolega Jurjewicza ze szkół, wuj Stanisław i Marynia — zwykła kompanja.
Rzadki był dzień, żeby profesor nie spędził z nimi wieczoru. Samotnik był i mieszkał o piętro niżej. Podróżował wiele po świecie i niewyczerpany był gawędziarz o przyrodzie i ludach, Jurjewicz wzamian miał humor zawsze pogodny i moc wspomnień i anegdot, przytem wiecznie coś majstrował, zostało mu to z Syberji, gdzie, by z głodu nie umrzeć, nauczył się różnych rzemiosł.
Profesor tedy rozpowiadał, ojciec rozkładał warsztacik ślusarsko-galanteryjny, lub reparował zegarki, i dorzucał raz po raz jakiś dowcip, dzieci tak do tych wieczorów przywykły, że nigdy prawie nie szukały młodszej kompanji.
Marynia szyła lub robiła kwiaty, Kostuś, odrobiwszy zadania, pomagał ojcu.
Wokoło stołu siedzieli, a za stołem była stara ceratowa kanapa, a nad nią, wyżej sztych Lituanji Grottgera, niżej dwa dagerotypy, te same, przed któremi dzieci w Grelach odmawiały swój pacierz. Teraz jeden z nich otaczał zeschły wianuszek kwiatów, jakichś obcych z grobu matczynego w tajdze syberyjskiej.
Wuj Stanisław bywał w Warszawie dość często i ba-