Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/101

Ta strona została przepisana.

wił po parę tygodni. Mało się zmienił przez te kilkanaście lat. Osiwiał wtedy przy tem krzyżowaniu chłopskiem, potem przebył lat parę zagranicą, wreszcie wrócił do swego Skarbowca. Zastał ziemię i niebo, wszystko zniszczone, zburzone, straszną pustkę. Jednocześnie spadła nań sukcesja po stryju. Myślano, że majątki sprzeda i jako magnat osiądzie zagranicą. Ale on cały kapitał włożył w dźwignięcie majątków i stał się dobrodziejem chłopów.
Jurjewicz mawiał:
— Jakże chcecie, omal z niego nie zrobili Chrystusa. Wywdzięcza się! Nie domęczyli, bo widocznie Żydów nie mieli do pomocy.
Profesor Przybylski nie mógł nigdy zrozumieć, jak można uważać za swoich takich chłopów, którzy są prawosławni i rusini.
W chwili, gdy Kostuś wszedł, profesor opowiadał:
— Tam już znaleźliśmy tylko mchy i pełzające krzaczaste brzózki, rósł też w szczelinach suchy żółty kwiatek, rodzaj arniki....
Jurjewicz spojrzał na wchodzącego syna i rzekł:
— Cóż, wypędzili trędowatego od Horbaczewskiej?
— Kogo?
— Ano, nihilistę.
— A Wołodźko się zabił! Wiecie?
— Wiemy. Książę Panie Kochanku powiedziałby, że to bardzo zacny człowiek, bo mógł zastrzelić ciebie albo mnie, a on na sobie poprzestał. Szkoda chłopca, paskudnie się zaplątał.
— A co będzie ze ślepą matką i siostrą?
— Byłem u nich! — rzekł Hlebowicz. — Byliśmy razem z Marynią. Zabiorę je do siebie.
Kostuś spojrzał na siostrę. Szyła coś czarnego, oczy miała zaczerwienione.
— Z tymi kramolnikami my się nigdy nie porozumiemy — rzekł Jurjewicz. — Była ich cała paczka z nami w Barchańsku, przychodzili do mnie, gadali, żeby je-