Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/102

Ta strona została przepisana.

den miał klepki w porządku. Żaden się do roboty nie brał, żaden ładu w głowie nie miał. Przynosili mi robotę, jakieś rysunki, modele, albo ustnie tłumaczyli. Wszystko to miały być jakieś instrumenty, maszyny, sposoby mordowania, jedno rozrywało, jedno paliło, jedno truło; jakem zaczął kiedyś jednemu rachować, ile on swoją maszyną uśmierci, to coś wyszło na sto tysięcy. Cieszył się i ręce zacierał. Byli tacy, co pisali, smarowali papieru ryzy. I to znam, bo mi czasem do przepisywania przynosili. Wszystko było: mierzość, i na wszystko: na plewat’, wszystko trzeba zniszczyć, wszystko dałoj. A już najciekawsza była kategorja mistyków, jakiego oni Pana Boga sobie komponowali, to już zdrowy rozum wcale pojąć nie mógł.
— To wódka ich otruła! — rzekł profesor. — Oni wszyscy są dziedziczni alkoholicy.
— Wołodźce może kazali popełnić mord! — rzekł Hlebowicz.
— Nie może być! To młodzi, szlachetni ludzie! — przerwała Marynia.
— Może być! — gwałtownie wtrącił Kostuś. — Lisiecki dowodzi, że po pas we krwi trzeba brodzić.
— To, to, to! Jakbym słyszał Dochturowa — rzekł Jurjewicz. — Był tam z matką. Dowodził, że trzeba wszystko bogatszym odebrać, a jak stara mówiła, że nie da swej pierzyny, to mówił: to zarżną mamę, i słusznie!
— To straszne! — rzekł profesor.
— Straszne, nie straszne — odparł Jurjewicz. — Byleśmy mogli na to z boku patrzeć, a sami się rżnąć nie dali.
— Ba, — wtrącił Hlebowicz — tylu naszych tam jest, w szkołach, na urzędach, w zarobku!
— Przyjdzie dziś tu Lisiecki? — spytał syna Jurjewicz.
— Nie! — Boisz się go? — spytał Hlebowicz.
— Ja! — zaśmiał się powstaniec. — Mój drogi, ja