Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/103

Ta strona została przepisana.

i strach. A cóż mnie już nastraszyć może? Turmy znam, etapy znam, katorgę znam i posielenie. Majątek wzięli, Stefkę wzięli, dzieci nie wezmą!
— Nie wezmą? — szepnął Hlebowicz.
— Nie. Upilnuje ich to!
Wskazał oczami sztych Lituanji i dagerotyp.
Dzieci spojrzały mu prosto w oczy, poważnie.
— Rozmówiłem się z Lisieckim. Już on do nas nie przyjdzie — rzekł Kostuś. — Nie chcę być w takiej robocie. Ja się też nie lękam, ale nie mogę przyjaźnić się z takim.
— Musiałeś dziś dużo z Duszką rozmawiać! — rzekła Marynia.
— Tak jak Wołodźko skończyć nie myślę. Cóż to, tak ci żal, że Lisiecki nie przyjdzie?
Podniosła nań oczy, zdumiona.
— Czegoś taki zły?
Burknął coś i odszedł do drugiego pokoju. Profesor zaczął się żegnać. Jurjewicz zasiadł przy biurku i zajął się jakiemiś meldunkami. Marynia i Hlebowicz zostali sami koło stołu — rozmawiali półgłosem.
Trwało to czas jakiś, potem i wuj Staś odszedł. Marynia posłała łóżko ojca i kanapę dla brata, chwilę się modliła przed matczynym wizerunkiem i przeszła do swego pokoiku.
Kostuś tam pisał. Wstał bez słowa i przeniósł swe zeszyty i książki do ojca, unikał wzroku siostry.
Ona zgasiła światło i ułożyła się do snu — po chwili i w drugim pokoju zapanowała ciemność. W jakiś czas potem Kostuś wstał, narzucił na siebie szynel i boso, ostrożnie wśliznął się do siostry.
— Maryniu! — szepnął.
— A co ci?
— Nie śpisz?
— Jeszcze nie.
Kostuś przykucnął u łóżka.
— Słuchaj! Czy wuj Staś ci się oświadczył?