Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/104

Ta strona została przepisana.

— Tak. Dziś, przy ojcu.
— I ojciec co?
— Ojciec powiedział, że będzie tak, jak zechcę.
— No, a ty?
— Ja prosiłam, żeby mi pozwolili się namyślić.
— No i myślisz o Lisieckim! — syknął.
— Nie, myślę o rojeniach naszych.
Zapanowała chwila milczenia.
— Nie zapieraj się, że się w nim kochasz.
— I ty go kochasz.
— Już nie.
— Dlaczego!
— Tak. On tu łaził tylko dla ciebie.
— Mylisz się. Lisiecki nikogo nie kocha. On żyje tylko dla idei. Zgadzaliśmy się z nim dotąd. Mieliśmy razem pracować.
— A dlaczego Wołodźko się zastrzelił? Ja się boję teraz takiej pracy. Tam coś jest nieczystego.
— Czyś mówił o tem z Korewą?
— Korewo popalił papiery. No, i cóż myślisz? Pójdziesz za wuja Stasia?
— Nie kocham go i on taki bogaty. Mnie wstyd.
— Czego?
— Wiesz, u nas bieda, głodno, ojciec spracowany, tobie jeszcze tyle lat mozolić się w niedostatku. Jak pójdę, to jakbym was odstąpiła, zdradziła. W biedzie było nam przecie wesoło, swobodnie, a tak, to jakbym się sprzedała. Kto o mnie inaczej powie! Mnie wstyd. A on powiedział, że jeśli mu odmówię, to Skarbowiec sprzeda i z kraju się wyniesie. On mówił o tej ziemi, o tych ludziach, o tych stronach, nasze Rogale skonfiskowane stamtąd o miedzę, mnie tak smutno się zrobiło, tak ciężko. Nikt nie uwierzy, nikt nie pomyśli, że gdybym poszła, to nie dla tych dostatków, nie dla bogactw, nie dla szczęścia....
Przerwała, bo ją zdławiło wzruszenie.
— Ja uwierzę! — szepnął Kostuś. — Ja przecie po-