Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Ale dzieci wiedziały, że go obudziły reumatyzmy syberyjskie, więzienne, lub troska czy wspomnienia.
Kostuś objął siostrę za szyję, uścisnął i cichutko odszedł. Zapanowało znowu milczenie, ale długo jeszcze oddechy nie miały miarowości snu.
Najpierwsza, jeszcze pociemku wstała Marynia. Zapaliła lampkę, umyła się i ubrała, zbiegła na dół po chleb i masło, nastawiła naftową maszynkę do herbaty, stróż napalił w piecu. Dzień się robił wolno, późny, ponury dzień listopadowy. Wstali mężczyźni, ubierali się, rozmawiając.
— Dostałem wczoraj ośm rubli za korepetycję. Weźmie ojciec? — spytał Kostuś.
— Spytaj Maryni, jak stoi z obiadami.
— Dziś mi płacą na Wareckiej.
— Magnat z ciebie.
— To może ojciec to weźmie?
— A mnie one poco? Ugolina robisz ze mnie. Własne dzieci mam zjadać. Zarobiłeś, to twoje.
— Niechby ojciec sobie raz kupił jegerowskie ubranie na ten reumatyzm.
— Patrzcie doktora. Już w gimnazjum zaczyna praktykować. Ot, spiesz się, bo wpół do dziewiątej.
Wyszli. Śniadanie spożyli w kuchence. Zastali już herbatę nalaną. Marynia smarowała chleb masłem dla brata na południe. Była, jak zwykle, serdecznie do nich uśmiechnięta. Oni obadwa przełknęli w milczeniu herbatę, potem Kostuś sięgnął po szynel, ojciec po palto, ucałowali ją i wyszli. Nie mówili do siebie nic na schodach, dopiero w bramie stary rzekł:
— Jak pomyślę, że ona od nas odejdzie, to nie mogę spojrzeć na nią z żalu. Ale nie godzi się okazać. Niech idzie, prawda? — spojrzał na syna.
— Czy jej tam lepiej będzie, myśli ojciec?
— U nas, na Litwie! Na wsi, na ziemi!
Była tak wielka tęsknota, umiłowanie w tych słowach, że Kostusia aż dreszcz przeszedł.