Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/108

Ta strona została przepisana.

We drzwiach stanął chłopak szczupły i smukły w mundurze gimnazisty, o twarzy delikatnej i smutnej.
— Chrypisz podobno? — zagadnął go hrabia.
— Prawie nic, proszę dziadka.
— Ale matka się trwoży, posłała po doktora. Jeśli doktór pozwoli, pójdziesz, inaczej nie.
— Ale ja jestem zdrów. Mnie wstyd przed kolegami. W każdy zimny i słotny dzień mama mnie zatrzymuje.
— Bo cię kocha. Chyba ważniejsza matka, jak jacyś tam koledzy, z którymi im mniej będziesz miał stosunków, tem lepiej. Nie rozumiem, że będąc w tym wieku, nie wstydzisz się dziecinnych uporów!
Chłopak wyszedł. Ossorja zaczął znowu mówić o interesach i po chwili uwolnił rządcę.
W przedpokoju Jurjewicz spotkał wychodzącego doktora. Znali się, więc na schodach zaczęli rozmawiać.
— Czy chłopak naprawdę chory?
— Gdzie zaś. Matka warjatka, pieści jak pinczera.
— Dlaczegóż doktór nie puścił go do szkoły?
— Sprowadziłaby trzech kolegów i na swojemby postawiła.
— Wychowają raroga.
— Robią, co mogą ku temu, ale chłopak ma coś w oczach i ustach, co mi wygląda podejrzane. Jest w nim instynkt zachowawczy zdrowia. Żeby nie był djabelnie dobrze wychowany i wysoko urodzony, toby się może uratował.
Stefek Hrehorowicz siedział w swym pokoju nad książką, patrząc przez okno na szare niebo i strugi deszczu.
Pokój był jak buduar kobiecy, meble stylowe, dywan na podłodze, obrazy na ścianach. Obok drugi pokój zajmował pan Jagodziński, student prawa, nieodstępny pedagog i korepetytor ukochanego jedynaka.
Matka przed chwilą wyszła, obstawiwszy swego pieszczocha miksturkami i słodyczami, pan Jagodziński był