Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/11

Ta strona została przepisana.

miona, zaciekawiona, zrozumiała wreszcie, że to obłąkana, i obejrzała się, jakby jej się pozbyć lub uciec.
Na szczęście wóz się ukazał na drodze, powoli się wlokąc.
A stara z szeptu przeszła w wyraźną mowę.
— Bo ziemia jałowieje, gdy żelazem jej nie ruszą, bronami nie poszarpią, potem krwawymi łzami nie zleją. A cep ziarno wyłuskuje, co pod ziemię kły puszcza i, lodami skute, czeka wiosny!
Wóz nadjechał. Bokiem siedząc, z nogami między szczeblami drabiny, powoził nim szlachcic.
— Panie Wincenty, możebyście mój len po drodze podwieźli — poprosiła dziewczyna.
— Radem usłużyć pannie Marcelce.
— Pan z miasteczka?
— Pańszczyznę odrabiałem teraźniejszą. Aż do Uhlan pędzili po mąkę i kaszę! Nawet zapłacili.
Podniósł czapkę i pokazał czerwoną szramę. Potem, nosząc wraz z dziewczyną snopy na wóz, mówił krotochwilnie:
— Powiedział starszy: na tiebie, stupaj! Ja czapką przykrył, żeby nie zgubić, i pojechał. Pan ojciec wasz już wstał?
— Leży, cały siny. A pan Kalasanty to nie wytrzyma, już i mowę stracił.
— No, nie dziw. Siedmdziesiąt lat to już nie pora w skórę brać. Spotkałem waszego Wiktora pod miasteczkiem, myślałem, że pojechał na zapowiedzi dawać.
— Nie do wesela nam teraz! — szepnęła dziewczyna.
— Wszystko swoim porządkiem. Słyszę, na przyszły tydzień z miasteczka goście wyjdą i spokój wróci. Co to za stara? Niemowa?
Żebraczka siedziała na skraju drogi, bez ruchu patrząc w jeden punkt. Dziewczyna szepnęła parę słów i szlachcic rzekł z politowaniem:
— Chodząc po naszych drogach teraz, to dur łatwo napaść może. No, gotowe, wstąpię do państwa za jednym