Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/110

Ta strona została przepisana.



VI.

Co jesieni w okolicach Grel, jak to był zwyczaj, zjawiali się z zagranicy zgonniki po zakup trzody. Obchodzili wsie i osady, dwory i mieściny — i przebywali w tych stronach, aż do jarmarku na Pokrowę. Uzupełniali wtedy resztę zakupów i pędzili partje swego towaru do granicy.
Główną kwaterę mieli w miasteczku u Bohuszewicza, który z roku na rok bogaciał i z roku na rok bardziej się zapijał.
Zgonnicy co roku przychodzili ci sami. Byli to dwaj spólnicy stary Adam Bujdo i Piotr Kafar, austrjaccy poddani ze Śląska — i paru młodszych pomocników.
Tego roku przyszli jak zwykle w końcu sierpnia i pewnego wieczora zjawili się we czterech w kuchni Bohuszewicza.
Bohuszewicz miał teraz nowy dom, gontem kryty, z gankiem od ulicy, a za domem obszerne podwórze i budynki gospodarskie. Czterech drabów w krótkich kożuszkach zawaliło kuchnię i stary Adam Bujdo pozdrowił gospodynię:
— Niech będzie pochwalony! Kłaniamy pięknie i prosimy o gościnę.
Piękna niegdyś Tekla, teraz żółta i zeschła baba, spojrzała na nich niechętnie i odparła po rusku:
— Siadajcie, gospodarz poszedł do wołosti, zaraz przyjdzie, jeśli w karty się nie zagra.
Zgonniki siedli za stołem — dobyli z torb słoninę, z kieszeni noży i zaczęli jeść.
Stary Adam zaczął rozmowę:
— Cóż dobrego słychać, pani gospodyni? Jakże dziatki się hodują — jaki był urodzaj?