Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Żywe dzieci, licho ich nie bierze! A urodzaj — będzie miał za co pić! Tyle!
Wylała zacierkę na misę — postawiła w rogu stołu i krzyknęła przeze drzwi:
— Przyjdziecie jeść, czy nie!
Do kuchni weszło dwoje dzieci — garbata dziewczyna i chłopak, bardzo cienki i wątły, o głupkowatym wyrazie twarzy. Siedli nad misą i, zpodełba na obcych patrząc, jedli.
Jeden z przybyszy trącił łokciem Adama.
— To dzieci ich, wszystkie? — szepnął.
Adam głową skinął, dobył z torby jedwabną chusteczkę i nożyk na pasiku z kolorowego rzemienia i podał dzieciom.
— Ot, macie gościńca z zagranicy.
Skrzywiona twarz Bohuszewiczowej trochę się rozchmurzyła. Położyła przed gośćmi bochen świeżego chleba i spytała:
— Może piwa postawić?
Adam wydobył rubla.
— Nie zaszkodziłoby słoninę i kurz przepłókać.
Kobieta posłała służącą po piwo — i spojrzała uważniej po gościach.
— Nowego macie kompana — rzekła.
— Aha. Piotr rękę wykręcił, to syn jego warsztat musiał rzucić i za ojca z nami iść. Spółka to spółka, niech pilnuje ojcowskiej połowy. Te dwa to moje chłopcy, Józiek i Felek, a Piotrów, Franciszek, kowalstwem zarabia.
— Musiał i na wojnie być!
Człek siedzący obok Adama, miał twarz pełną blizn i szwów, przytem jakby centkowaną czarno.
— Nie z wojny to, a z rzemiosła — odparł. — Strzelbę mi do reparacji przynieśli, wypalił proch w twarz, z przypadku poznaczyło.
Służąca wróciła z piwem, a wnet za nią wszedł z podwórza chłopak w bluzie czarnej i w czapce z żółtą wy-