Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/122

Ta strona została przepisana.

myślał, a tylko wiedział, że żyć tu musi, że już gdzieindziej nie wytrzyma!
Przed niedzielą, wracając do miasteczka, do kolegów, przechodził u cmentarza i, widząc siedzącego przed chatą stróża, przystanął. Poznał sąsiada z Krośny Adama, przezywanego Prorokiem, bo wróżył pogodę lub deszcz, z różnych znaków niebieskich.
Człek sterany był, przygarbiony, bezzębny starzec. Wiktor pozdrowił go i o wodę poprosił, a potem na ławeczce obok przysiadł i zaczęli gawędzić.
— Dawno już mogił pilnujecie, panie?
— Niedawno, dwa lata. Jakem z Sybiru, głupi, wrócił.
— Toście zesłani byli. Za powstanie?
— A jakże? Cały zaścianek wywieźli.
— Jakże tam było?
— At, kto wytrzymał drogę i początek, to potem nieźle było. Wzięli się za robotę. To za handel, to za rzemiosło, to za służbę. Niczego sobie była. Moich synów tam dwóch zostało, jeden stolarnię ma, drugi u kupca, za prykazczyka. Jak manifest przyszedł, to nie zechcieli wracać! Do czego? — mówią. A ja, głupi, się uparł! Pojadę, mówię, do swoich stron, choć żebrać będę, a wrócę! Miałem kramik, już trochę grosza, zmarnowałem wszystko, wróciłem, myślę, do swoich stron! Oj dureń był, dureń! Jakież te strony, kogo ja znalazł, co tu jest? Ja i sam nie rozumiem, gdzie się wszystko dawne podziało. Panów niema, szlachty niema i chłopów nawet dawnych niema. Szarańczy żydowskiej się nahodowało, jakiejś hałastry surdutowej. Wilkiem brat na brata patrzy, mowy zapomnieli, wiary zapomnieli, nikt mnie i nie rozumie, nikt nie dba! Byłem pozbawiony praw, potem, drugi manifest przyszedł, wrócili prawa! A jakie? Ziemi kupić nie można, stancji kazionnej zamiatać i do takiej służby nie dopuszczają, do kościoła pójść, to jakby ukradkiem — do Boga wolno się odezwać. Chcesz wyspowiadać się, ksiądz o paszport