Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/127

Ta strona została przepisana.

— Tak, panie. Staram się.
— A dlaczegóż tamtych zmieniano?
— Pan Jóźwicki umarł, a pan Dmochowski wyjechał do Petersburga.
— No, ale przecie czemże mogę panu pomóc?
Zdawało się, że chłopak coś powie, ale po namyśle uśmiechnął się tylko i podał książkę.
— Może pan wysłucha historji Rosji!
Pan Jagodziński miał tedy niespodziankę. Posada była synekurą. Dobrze płatny, wykwintnie żywiony, grzecznie traktowany, obsłużony, oprany — i bez roboty. Zrazu żenowało go to, ale wreszcie z losem się zgodził i zaczął badać swego ucznia, wprost dla przepędzenia czasu. Była to trudna robota. Chłopak zdawał się nie mieć nic skrytego, ani myśleć coś więcej nad szkolne przedmioty. Nie interesowało go nic, nie zdradzał młodzieńczych porywów, żądz, ciekawości, buntów. Był taki wzorowy, z książki, chłopczyk: grzeczny, posłuszny, dobrze wychowany. Nigdy żywszego ruchu, głośniejszego słowa, zapomnienia form i przepisów swego świata, nigdy krytyki, zdania, sądu o obowiązkach i rozkazach. Była w nim nad wiek sztywność, powaga i zamyślenie, nie czuć było życia.
W domu mówił tylko po francusku i po angielsku, w szkole uczył się po rosyjsku: zpoczątku uważał pan Jagodziński, że po polsku mówił z trudem, i dowiedział się, że dzieciństwo spędził z matką w Dreźnie i Szwajcarji i od trzech lat dopiero był w Warszawie, odrazu w gimnazjum, a poprzedni korepetytorowie obowiązkowo mówili z nim tylko po rosyjsku. Że zaś z kolegami nie miał żadnych stosunków, po polsku mówił tylko słów parę ze służbą. Bo i goście, bywający w domu, przeważnie mówili po francusku, i książki, które mu matka dawała do czytania, były cudzoziemskie.
— A na wsi, w majątkach hrabiego, albo swoich nie był pan nigdy? — spytał pan Jagodziński.
— U dziadka nigdy nie bywamy. Po egzaminach