Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/128

Ta strona została przepisana.

wyjeżdżamy zaraz z mamą zagranicę. Mama majątków nie ma, ojciec stracił. Mama kapitały ma.
— A ojca pan nie pamięta?
— Nie. Miałem kilka miesięcy, jak umarł.
— A po skończeniu gimnazjum co pan zamierza robić?
— Mama i dziadek chcą, żebym wstąpił do liceum w Petersburgu.
— A panu się ta karjera podoba?
— Zapewne. Mama tak chce — odparł poważnie.
W pierwszym roku znajomość i zaufanie nie postąpiło o wiele. Jagodziński się nudził, często ziewał, chodził z kąta w kąt po pokoju, drażnił go ten malec, wiecznie ślęczący nad nauką, wymustrowany, sztywny, jak automat, a elegancki, jak saska figurynka.
Zdawało się, że Stefek czuł, że zawadza. Czasami podnosił na nauczyciela oczy pytające, jakby przepraszając, że mu zawadza.
Wreszcie raz się ośmielił:
— Pan nigdy nie wychodzi wieczorem! — rzekł. — Panu się przykrzy samemu. Dlaczego pan nie wyjdzie? Pan Dmochowski rzadko kiedy bywał.
— Umówiłem się, że będę siedzał, to muszę. Zato niby biorę pieniądze, bo zresztą nie wiem zaco!
Chłopak, jakby zawstydzony, głowę spuścił:
— Ja mówiłem mamie, że dam sobie sam radę, ale mama mówi, że będzie się niepokoić. A mama, jak się zmartwi lub niepokoi, dostaje sercowego ataku.
— No, a pan nigdy się nie zleni, nie zabawi?
— Cobym robił? Jakże zlenić się — wstyd! A bawić się nie umiem. Zresztą, taki już duży jestem.
— Jakto, nic pana nie bawi?
— Czytałbym i czytał. Ale mama nie pozwala dużo, mówi, że to niezdrowo. Daje jedną książkę na tydzień.
— A biegać na łyżwach, gimnastykować się, jeździć na rowerze?
— Zagranicą mama mi pozwala. O, lubię! I wiosłu-