ję na morzu, i po górach chodzę, i na rowerze jeżdżę! Tutaj mama nie chce, boi się.
— Czego się boi?
— Nie wiem! — szepnął chłopak i sczerwieniał.
Pan Jagodziński poczuł, że wie, ale że to jakaś przykra tajemnica.
Co niedzielę Stefek jechał z matką do kościoła, potem oddawał z nią wizyty, wieczorem brała go z sobą do teatru. Oprócz Jagodzińskiego codzień przychodził nauczyciel muzyki, ksiądz i nauczyciel gimnastyki.
W ten sposób, istotnie, kiedy miał Stefek bawić się i czytać? Zimą przybywały jeszcze lekcje tańca w doborowym szczupłym komplecie arystokratycznych kuzynków i kuzynek.
Rzecz dziwna, i od tych kuzynków trzymał się Stefek na uboczu, nie miał wśród nich towarzyszy i przyjaciół, nie odwiedzali się, nie bawili z własnej ochoty.
— Że też do pana nie przychodzą czasem na wieczór synowie hrabiego Leona, albo baronowej Natalji? — dziwił się pan Jagodziński, który stosunki poznał przy obiadach.
Stefek znowu sczerwieniał i coś tylko zamruczał.
Zaczęła go ta jakaś tajemniczość zaciekawiać, ale nie wiedział, gdzieby, u kogo rozpytać.
Tak przeszedł pierwszy rok. Oswoili się z sobą, ale nie poznali, ani zżyli. Pan Jagodziński zaczął czytać i pisać swoje prawnicze przedmioty, nie zważając na siedzącego naprzeciw chłopca, zaczął też czasem wychodzić do znajomych, a wreszcie ośmielił się przynieść z sobą okarynę, na której namiętnie lubił grywać.
Okazało się jednak, że Stefek po paru próbach umiał już więcej, niż on po paru latach nauki.
Egzamin zdał Stefek, jak zwykle, świetnie, zaco pani Oktawja podziękowała Jagodzińskiemu i ofiarowała mu złoty zegarek, prosząc o dalszą nad jedynakiem opiekę.
— Tak się o niego lękam. Coraz starszy, coraz będę niespokojniejsza, mam tak złe przeczucie, tyle rzeczy
Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/129
Ta strona została przepisana.