Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/13

Ta strona została przepisana.

— Nie. Śpieszyłem.
Minęli się. Stara się odezwała:
— To dziadek wasz słaby?
— Onegdaj na rynku dziesięciu naszych, samych najważniejszych gospodarzy, karanych było. Tamci młodsi, wytrzymali. Jego na wozie przywiozłem.
— Stary bardzo?
— Siedmdziesiąt lat sobie rachuje, ale nie poznać było. Wojskowy człowiek. Z nieboszczykiem Hrehorowiczem, ojcem tego, co dopiero rozstrzelali, to jeszcze w polskiem wojsku służył. Taki sądzone było, że z choroby nie umrze.
— A ojciec wasz doma?
— Pomarli z matką na cholerę. My z dziadem tylko na gospodarce. Babkę pochowali w poście.
Wjechali między osady, co niedaleko siebie, na wzór wsi, rozrzucone leżały, sadkami przedzielone.
W domach już świeciły ognie, gumna były pełne zboża, po sadach owoc dojrzały woniał.
Stanęli wreszcie u jednych wrót i skręcili na podwórze. Chłopak jął żwawo konie wyprzęgać, stara weszła do chaty, do izby, gdzie się świeciło. W izbie bielonej, wyższej i strojniejszej od chłopskich, leżał w kącie na łóżku stary, łysy człowiek. Oczy miał przymknięte i dyszał. Koło niego na stołkach siedziały dwie kobiety sąsiadki i dziewczyna, którą żebraczka widziała w polu. Obejrzały się na skrzyp drzwi, dziewczyna coś szepnęła jednej z kobiet, ta wstała.
— A kto tam? — ozwał się nagle chory.
— Uboga, na nocleg, jeśli łaska.
— Nocuj. Wędrował i ja tak kiedyś. Nakarmijcie, niech spocznie!
Stara usiadła na ławie u progu, zdjęła sakwy. A wtem młody wszedł do izby, przystąpił do łoża, popatrzał. Stary go poznał, oczu nie otwierając.
— A co? Znowuś konie zgonił darmo. Niema księdza?