Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/131

Ta strona została przepisana.

Hrabia aż się trząsł z alteracji:
— Skąd on to ma? Skąd dostał? Z kim on się w klasie zadaje? Nie wie pan?
— Nie, nie wiem! Nie pokazywał mi tego, ni wspomniał.
— Trzeba się dowiedzieć. Trzeba pilnować. Niech pan zwróci baczną uwagę, aby to się nie powtórzyło. Na to pozwolić nie można, to doprowadzić może do najgorszych następstw. Ja nie zniosę, żeby takie rzeczy u mnie w domu były. Mnie to już dość kosztowało!
W tej chwili wszedł Stefan. Dowiedział się, że matka chora, wystraszony biegł do niej. Dziad go zatrzymał.
— Nie wolno ci iść do matki. Z twojej winy chora. Chodź tu, odpowiadaj! Skąd to jest u ciebie?
Stefan zbladł, skamieniał, tak się przeraził, że ani słowa nie mógł wymówić. Patrzał na zeszyt.
— Mów, kto ci to dał! Wiesz, że za to w więzieniu się siedzi i z gimnazjum można być wydalonym. Dowiemy się, jakie ty tam masz znajomości, co urządzacie, zamiast się uczyć.
Stefan oprzytomniał, zaciął usta, milczał.
— Kto ci to dał? Mów!
— Znalazłem na ulicy!
— Kłamiesz. Mów prawdę, bo będzie źle.
— Znalazłem na ulicy.
— Idź do swego pokoju. Jutro będzie o tem wiedział inspektor, po piśmie odkryją, kto!
Stefan wyszedł.
— Rozumie się nie myślę zwracać się do inspektora. Ładna byłaby kompromitacja. Zresztą on matce wyzna. Ale proszę pana o zwrócenie bacznej uwagi, widocznie ma niebezpieczne stosunki. Trzeba temu zapobiec, bo inaczej przeniosę go do Petersburga, do internatu u “prawowiedów”. To był mój projekt pierwszy, córka nie miała serca z synem się rozstać, ot, i mamy pasztet. Proszę, zniszcz pan to!