Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/148

Ta strona została przepisana.

chnął się.
— No, no. Na zziębniętego wcale nie wyglądamy.
Wychyliła się z rotundy, dotknęła policzkiem jego twarzy.
— Prawda, zimna. Faut vous rechauffer.
I ogarnęła go rotundą. Poczuł ciepło ciała, woń perfum i pulsowanie gwałtowne krwi.
Zakręciło mu się w głowie, jakby tuman przesłonił oczy, zrozumiał i odczuł szał.
Miał przy ustach jej szyję, pocałował.
Milcząc i dysząc, poddawała się pieszczocie.
Wtem kareta stanęła.
Usunęła się z niecierpliwem syknięciem i ukazującemu się u drzwiczek lokajowi rzuciła zmienionym głosem:
— W Aleje, do Belwederu, a potem na Nowy świat.
Powóz ruszył, był zmrok i dość pusto w Alejach.
Gdy kareta z powrotem stanęła przed kamienicą Ossorjów, Stefan wysiadł sam.
— A demain, chez les Jules! — pożegnała go szeptem.
Stefan zastał w domu wszystkich już przy herbacie. Matka była zaniepokojona, Jagodziński bacznie nań spojrzał, dziad niechętnie zamruczał.
Chłopak miał oczy pałające i jakiś zupełnie nowy uśmiech na ustach.
— Co się stało, gdzie byłeś? — spytała matka.
— Przepraszam za opóźnienie. Nosiłem łyżwy do naprawy i tam mnie zatrzymano.
— Moje dziecko, czy nie za forsownie łyżwujesz? Taki wyglądasz zmęczony! — biadała pani Oktawja.
— Śpieszyłem, zgrzałem się.
— Jutro nie chodź na ślizgawkę. Jesteśmy zaproszeni na wieczór do Julków, pamiętasz?
— Pamiętam.
Pani Oktawja spodziewała się, że będzie się wymawiał i wypraszał, bo niechętnie bywał na tańcach, więc się bardzo ucieszyła, nie słysząc protestu.