Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Objęła go za głowę, pocałowała we włosy. A wtem dzwonek się rozległ u zakrystji, ksiądz wyszedł ze mszą żałobną.
Pani marszałkowa poszła ku trumience, usiadła obok Sarosieka, pogrążyła się w modlitwie, Stefan oczu od niej nie mógł oderwać.
Taka była, jaką sobie wyobrażał. Wysoka, ledwie trochę pochylona, szczupła. Białe włosy pozostały bujne i faliste, twarz zachowała ślady posągowej piękności, oczy były tak głębokie, tak jasne, tak mądre, takie, zda się, wszystko wiedzące, wszystko rozumiejące.
Ksiądz prędko Mszę odprawił, jacyś ludzie urzędowi śpiesznie porwali trumnę na jednokonny karawan. Za nim ruszyło kilkanaście osób z litewskiej kolonji, domownicy Horbaczewskiej. Stefan szedł obok babki, i po chwili ośmielił się szepnąć:
— Babuniu, proszę się na mnie oprzeć.
Wsunęła mu rękę pod ramię, uśmiechnęła się łzawo. On lewą ręką przyciskał do boku swą uczniowską czapkę, serce mu biło, był bardzo dumny, skupiony, uroczysty.
Co musiała doświadczać ona, która ośmnaście lat o wnuku tym, dziedzicu, myślała bezustannie i czekała milcząc na tę chwilę.
Szli, nic do siebie nie mówiąc. Obok nich zgarbiony, utykając na kamieniach, wlókł się Sarosiek, tępo zapatrzony w karawan.
Kondukt kierował się ku Powązkom.
— Babunia się zmęczy. To bardzo daleko. Może wsiądzie w dorożkę? — szepnął Stefan.
— Nie. Siły mam. Ale ty? Masz czas? Może wróć? Lekcje! — odparła.
— Za nic. Pójdę. Ja taki szczęśliwy.
Dotknęła ręką jego ramienia, wskazując oczami Sarosieka. Umilkł, zawstydzony.
Na Powązkach prędko spuszczono trumnę w grób i zasypano ziemią. Mały orszak rozproszył się był już w drodze, paru pozostałych panów zabrało Sarosieka do