Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Nazajutrz nie czas było na wymówki i ataki. Stefan, który wrócił nad ranem, nie przyszedł na śniadanie, leżał w gorączce.
Po paru dniach doktorowie zdecydowali tyfus. Nastały ciężkie czasy w pałacu Ossorjów.
Prezes, na wieść o “takiej” chorobie wnuka, zemknął zagranicę, wuj radca wcale ze swych dóbr nie przyjechał, krewni i znajomi poginęli jak czarem, pani Oktawja po paru nocach, spędzonych nad chorym, straciła siły. Płakała i modliła się naprzemian, sama potrzebowała obsługi i starania, była kompletnie bezradna. Nad Stefanem, zawiadomiony przez Jagodzińskiego, zasiadł Kostuś.
Czuwał dzień i noc, chwilowo wyręczał go kolega Sikorski z Tamki, pomagał Jagodziński: we trzech, z największą troskliwością doglądali chorego całe długie dwa tygodnie.
Pani Oktawja zjawiała się na chwilę i już nawet nie pytała, kto są te dwa chłopaki. Dla niej byli opatrznością.
Dopiero po dwóch tygodniach, gdy kryzys minął i Stefan pierwszy raz zdrowo zasnął, ze łzami wdzięczności wyciągnęła obie ręce do Kostusia, który tę noc czuwał.
— On panom może życie zawdzięcza. Nie dałabym rady bez waszej takiej ofiarnej pomocy. Proszę, jak pańskie nazwisko. Może kiedy będę mogła czem się odwzajemnić, okazać mą wdzięczność.
— Niema o czem mówić, proszę pani! Każdyby to zrobił dla kolegi. Moje nazwisko może pani zrobić przykrość. Nie warto mówić. Ot, kolega, i tyle — odparł Kostuś i od tej nocy wcale się nie pokazał.
Zapytany o niego Jagodziński, udał, że zapomniał nazwiska, a wreszcie pani Oktawja, zajęta rekonwalescencją syna, nie nalegała. Stefan dźwignął się prędko i wyjechali zagranicę.
Lato spędzali w Bretanji i jakoś się tak złożyło, że tę ustronną “plażę” upodobała sobie i hrabina Lili. Pani