Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/16

Ta strona została przepisana.

przyjść.
— Zaguba wieczysta! — jęknęła kobieta.
— Uchowa może Bóg — a jakby przyszło, to nie zaguba i nie wieczysta. Głupie wy, myślicie, że ot, ten nasz kościół zamknięty nie żyje, ojoj, jak on żyje, myślicie, że młody pan Hrehorowicz zabity nie żyje, trzy ludzkie pokolenia przeżyje. A myślicie, że ot, ja jutro całkiem umrę? Jeszcze Wiktora dzieci wychowam! Wybałuszacie oczy, zrozumiecie kiedyś, a nie wy, to dzieci wasze.
Zmęczył się, wyczerpał, chwilę leżał bez ruchu. Ciało jego było jedną miazgą, innyby jęczał z bólu lub osłabł, stary żołnierz nawet skrzywienie za dyshonor sobie miał.
— Marcelka! — ozwał się po chwili.
Dziewczyna zbliżyła się.
— Poklęknijcie z Wiktorem. Na ślubie waszym nie będę, teraz pobłogosławię. Uczyłem was, powiadałem jako iść, by nie błąkać się, życia ni zgonu się nie bać. Nie zróbcie mi wstydu, pamiętajcie. Niema nic strasznego, tylko wstyd! Nic się nie bójcie, póki Bogu i ludziom oko w oko możecie stanąć bez sromu! Dajże wam Bóg do zgonu takie światłe oczy!
Położył rękę na ich głowach, głęboko odsapnął.
— To i wszystko. Skończyłem. Mówcie kto pacierze.
Kobiety poruszyły się, gdy nagle z kąta rozległ się wyraźny, uroczysty głos żebraczki:

Bogurodzica, Dziewica, Bogiem sławiona Marja!
Twego Syna, Gospodzina,
Matko zwolena, Marja,
Ziści nam, spuści nam, Kirie elejson.

Pan Kalasanty oczy szeroko rozwarł.
— Kto mówi? — spytał.
— Uboga! — szepnęła Marcelka.