Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/161

Ta strona została przepisana.

raz nie mieszkają. Póki hrabia był kawalerem, polowaliśmy często ze sobą. Są tam jeszcze w Podhorcach przepyszne lasy. Mój teść, Jurjewicz, jest tam łowczym teraz.
— Jurjewicz? Mam kolegę tego nazwiska.
— Właśnie, ojciec Kostusia.
— Pan pozwoli się przedstawić. Jestem Hrehorowicz.
— Wiem przecie i dlatego mówię z panem. Nie lubię przygodnych znajomości, ale gdy traf nas zbliżył, należy zeń korzystać. Ja jestem Hlebowicz Stanisław, ze Skarbowca. Pisała moja żona do ciotki marszałkowej z Grel, że pan tu jest i zdrów. Była w Warszawie, gdy pan leżał na tyfus.
— Była!
— Co się dziwić! Jej wszystkie myśli i nadzieje, wiara i miłość w panu.
Stefan głowę spuścił, rozmyślał nad czemś.
— Czy do Grel daleko z Podhorzec? — spytał.
Hlebowicz uśmiechnął się dziwnie.
— O, bardzo daleko! Wcale nie po drodze.
Ale Stefan myśli jego nie zrozumiał i rzekł:
— Na przyszłą wiosnę, będę na polowaniu na głuszce w Podhorcach, chciałem być i w Grelach. Dotychczas jeszcze nie mogłem.
— A pan na jaki fakultet myśli wstąpić?
— Nie wiem jeszcze. Może rok spauzuję.
— Szkoda. Pamiętam z moich czasów szkolnych, że taki rok strasznie trudno potem dopędzić. Kostuś idzie na medycynę w Warszawie.
— Ja zapewne prawo wybiorę.
— Może w Petersburgu?
— Nie. Jeśli nie w Warszawie, to w Galicji.
Od “plaży” zbliżyła się do nich Hlebowiczowa. Stefan powstał na jej spotkanie.
— Kuzynka tak do Kostusia niepodobna, żem nie przeczuł, z kim sąsiaduję i codzień się spotykam, —