Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/162

Ta strona została przepisana.

rzekł, całując ją w rękę.
— O, ja kuzyna znam od tylu lat! — odparła serdecznie. — Tylko się zmienił chłopak na mężczyznę. Prawda, że i Kostusiowi wąsy rosną i też się kocha nazabój.
Stefan poczerwieniał na to “też.”
Poszli ku domowi, rozmawiając coraz serdeczniej. Niedaleko willi Hlebowicz się zatrzymał.
— Żeby nie zaniepokoić matki pana — wracajmy osobno.
— Cóż znowu! — oburzył się.
— Lepiej tak, wierz mi pan. Ciotka marszałkowa ma większe prawa, a trzyma się na uboczu. Idź pan osobno, matka — świętość!
— Odnajdziemy się! — uśmiechnęła się doń Hlebowiczowa serdecznie.
Od tego dnia Stefan począł znowu używać wycieczek i otrząsnął się z apatji.
Pewnego dnia po śniadaniu, siedząc z matką na werandzie, rzekł:
— Mamo, czas nam wracać do Warszawy.
— Poco? Przecie nareszcie skończone te wstrętne szkoły. Musisz odpocząć. Jesteś wyczerpany, wybujały, wątły.
— Nic z tego! Tak się mamie zdaje. Mnie już pilno do dalszych nauk i jestem zdecydowany na fakultet. Pójdę na prawo w Warszawie.
— Moje dziecko, trzeba spytać, czego dziad sobie życzy. Nie możesz bez niego decydować. Cela ne convient pas!
— Mamo, ja wiem, że dziad chce mię wysłać do Petersburga, i ja go nie usłucham. Te karjery, te stanowiska, może stosowne dla hrabiów i książąt, a ja Hrehorowicz, mamo! Mnie się nie godzi tą drogą iść.
— Jakto! Dlaczego? — przeraziła się pani Oktawja.
— Bo ja, mamo, nie pójdę w służbę do tych, co mego ojca rozstrzelali.