Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/176

Ta strona została przepisana.

— Ja się o to nie turbuję, bo mi prędzej włosy na dłoni porosną, niż na takie małżeństwo pozwolę, ale chłopaka zdurzyliście i zbuntowali. Dom porzucił, służbę porzucił. Wasza to sztuka.
— A może i nie moja, a całkiem inna.
— Czyja?
— Wasza. Niejedno wyście też porzucili, i zapomnieli, i jego nie uczyli. Nie macie teraz na niego sposobu.
— Nu, nu, mam! I dobry. Wróci jak głód zdusi.
Kafar ramionami ruszył obojętnie.
Ku kuźni jechał wóz, pełen kapusty. Na wierzchu leżał jakiś duży żelazny przedmiot i siedziała dostatnio ubrana kobieta. Obok, trzymając lejce i bat, szedł Marcin Krośniański.
Zajechał przed kuźnię, zdjął żelazo i pożegnał ukłonem kobietę, oddając jej lejce.
Kafar i Bohuszewicz wyszli do progu.
— A cóż to panna Natasza bez parobka na targ? — zagadnął stary.
— Przy okazji kapustę przywiozłam. A na co mnie parobek, kiedy pan Marcin był.
Kafar z pod brwi patrzał na syna.
— Co to za robota? — burknął.
— Pan Rebeszko mnie tamtej niedzieli do Krośny posłał, młocarnię naładzić. To cepy przywiozłem starte — odparł chłopak jakby się tłumaczył i z ukosa patrzał na Bohuszewicza.
— Wygodę ma z pomocnika stary szelma Rebeszko — zaśmiał się mieszczanin. — Wszędzie się tobą wyręcza, a pewnie złotówkę dziennie płaci. Plunąłbyś na niego i na swoją rękę robił.
— Taka była umowa. Za naukę odsługuję. Zresztą już niedługo. Za miesiąc do wojska staję.
— I wezmą cię, samosiejku. Siemaszkowa cię dobrze ekonomskim chlebem wyhodowała.
I, roześmiawszy się grubo, stary poszedł w stronę