Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/179

Ta strona została przepisana.

— U nich bardzo ładna córka?
— Ładna i na osobliwość miła dziewczyna.
— A jakże oni panu swojacy, kiedy pan tak, jak i my, Krośniański?
— Ja mówiłem, że oni mnie swoi, bo Polacy i katolicy.
Dziewczyna umilkła. Konie wlokły się powoli, po błocie, w ciemności. Pan Marcin począł pogwizdywać.
— To ona będzie czekać, aż pan z wojska wróci? — zagadnęła dziewczyna.
— Kto taki?
— Ano kowalówna.
Roześmiał się.
— Panna myśli, że para z nas będzie? Choćby nas tylko dwoje było na świecie, to nie.
— Pan ich tak chwali. Myślałam, że pan jej kawalerem, żeście się zmówili.
— Głupibym był z dziewczyną się zmawiać i na cztery lata na kraj świata iść i wierzyć, że na mnie czekać będzie.
— Ot dziwo. Na miłego czekać i dziesięć lat warto.
Znowu umilkli. Marcin konie zaciął, bo się wydostali na lepszą drogę.
— To pan swoje dwa ruble kowalowi dołożył? — zagadnęła znowu dziewczyna.
— Niech mam karę, żem zgóry nie stargował.
— Pan to hambit ma, że aż dziwo. A ja tatkowi powiem, jak było.
— Hambit to cały mój majątek.
— Juści nie cały! — zaśmiała się. — Rzemiosło pan ma w rękach, a śpiewanie to już chyba najzazdrośniejsze bogactwo. Jak pan przy robocie śpiewa, to człowiek musi płakać, słuchając. Nudno stanie, jak pan nas odejdzie. U nas to nigdy wesela niema. Ojciec nigdy się nie odezwie, matka chorowała bez przestanku. Ciągle robota i robota, a troska, a turbacja.
— Pójdzie panna Natalja zamąż, to się i dola od-