Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/187

Ta strona została przepisana.

— A co trzeba? — szorstko spytał kowal.
— Bardzo prosi, żebyście wstąpili do niego. Wiecie, że bezwładny leży już miesiąc.
— Powiedzcie, że którego dnia przyjdę.
— On na dziś prosi.
Kafar wszedł do kuchni, zapewne by żony się poradzić, i ukazał się w kożuchu i czapce.
— To chodźmy! — rzekł.
Gdy szli przez rynek, Iwan się odezwał:
— Wybaczcie mi tamtą głupotę. Coś mnie wtedy opętało i kaję się bez przestanku. Odrzekłem się od wódki, do ust nie biorę. Wybaczcie.
— A słyszę, lepiej o was mówią! Ja urazy nie chowam, kiedy sami czujecie, że głupio zrobili. I ojca poczciwie doglądacie, to dobrze o was mówi.
— Przemieniło się we mnie wszystko. Inaczej teraz rozumiem, jak trzeba żyć. Głupim był.
— Z takiego defektu, jak kto chce, wyzdrowieć można! — odparł życzliwie Kafar.
Weszli do izby chorego, Iwan potarł zapałkę.
— Przyszliście! Dziękuję wam. Godziło się pierwej starego znajomego odwiedzić! — rzekł Bohuszewicz. — Ot, co mnie zostało. Siądźcie! Cóż u was słychać?
— Dzięki Bogu, robota jest i chleb jemy.
— Nie suto chleba, kiedy dziewczynę w służbę oddali.
— W Grelach jej, jak w domu. Niech się wytrze między ludźmi. Moja kobieta jeszcze zdrowa, da rady robocie gospodarskiej.
— Słuchajcie no, majster. Chciałbym tę waszą dziewczynę zobaczyć. Przyprowadźcie ją do mnie w święto.
— Co osobliwego! Dziewczyna, jak wszystkie.
— Przyprowadzicie?
— Nie. Niepotrzebne.
— To jakże będzie? Jabym ją chciał poznać i dostać dla mego chłopca!