Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/19

Ta strona została przepisana.

umazany krwią i ziemią.
— Nu co! Nie wskrześnie od lamentu. Było cicho w domu siedzieć, panowałby dotychczas — burknął Bohuszewicz. — Nie zwlekać, na wygon daleko, a juści nie ty, stary, go doniesiesz. Ustąp!
Siłacz wydźwignął zwłoki na wierzch i wtedy zauważył, że palec prawej ręki był ucięty.
— O, pierścień był pewnie. Onegdaj mogłem kupić może ten, tanio, za rubla.
— Siwy kamień był z herbem. Jeślibyście dostali, dam wam dziesięć rubli.
— Pewnie już żydy mają. No, ruszajmy.
Zarzucił dół i zarównał, potem, owinąwszy zwłoki w przyniesiony przez starego płaszcz, poszli, kędy prowadził Bohuszewicz. W miasteczku wrzało od pieśni i zabawy.
Na wygon było wiorst parę przez grząskie łąki. Stary rychło ustał i Bohuszewicz sam niósł, a zmęczony począł burczeć:
— Potrzebna mi taka robota, a panom takie wojowanie. Co im brakło, ot temu. Takie Kozary, tyle bogactwa, żeby licho wie poco na taki koniec dojść. Żona, dziecko — sieroty, żebraki, i każdy się jeszcze natrząsa.
— Co nam sądzić! Widać takie przykazanie było — szepnął stary.
— Przystąpiło coś do głowy i tyle. Co to z motyką na słońce się porywać. Ja od początku wiedział, czem się to skończy, i w żadne głupstwo nie lazł. Nu, a gdzież ma być ta podwoda?
— Tam, przy olszynie.
Istotnie ujrzał tam Bohuszewicz wóz chłopski, zaprzężony w parę wołów, a na nim kupę siana. Dwóch ludzi w świtkach czekało na nich.
Nic nie mówiąc, usunęli siano, odkryli prostą, sosnową trumnę, włożyli w nią zwłoki i, znowu okrywszy sianem, ruszyli ku lasom. Stary podążył za nimi, a Bohuszewicz zawrócił do domu, już się nie ukrywając.
Wstąpił do izby. Żona i dziecko już spali, a że mu