Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/192

Ta strona została przepisana.

— I tak wytrzymam.
Wyszedł błahoczynny nasrożony i zły. Po miasteczku poszedł jakiś prąd niechęci dla Bohuszewiczów, dużo strachu, by się nie narazić władzy, trochę też zawistnej radości, że bogacz skapcanieje. Dowiedziano się, że go wyrzucono z dzierżawy.
W kilka dni potem, w nocy, ktoś zaczął dobijać się do plebana, w murach klasztornych. Kościelny otworzył. Wpadł Iwan Bohuszewicz, żądając, by go natychmiast prowadził do proboszcza. Ksiądz, zbudzony nagle, przyjął go z największą pasją.
— Czegóż? Co się stało?
— Ojciec mój umiera. Prosi, by ksiądz przyszedł. Ale i chwili nie można stracić, bo kona.
Chłopak był blady, jak trup, i zęby mu szczękały.
— Kto ty? Czyj — krzyknął ksiądz.
— Bohuszewicz.
— Toć twój ojciec prawosławny. Jak śmiesz mnie trwożyć na darmo! Umiera, to ma swego spowiednika.
— Ojciec błaga, jęczy, żeby ksiądz przyszedł.
— Wynoś się! Co to! Chcecie mnie zgubić! Myślicie, żem taki głupi? Mnie nie wolno iść do takich. Wyprowadź go, Rochu!
— Konający ma prawo... — jęknął Iwan, ale go Roch pociągnął i wyprowadził, drzwi za nim mrucząc zamknął.
Iwan po pustym placu zatoczył się jak pijany, nie wiedząc, co czynić. Wreszcie skoczył do Kafara, jął stukać w szybę.
Kafar po chwili wyszedł napół odziany, naciągając kożuch.
— Ojciec kona! Ratujcie....
— Po doktora leć!
— Już sprowadziłem. Powiada, że niema ratunku. Otruła go, otruła!
— Kto?
— Macocha. Dziś wieczerzę przynosiła, od kilku