Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/197

Ta strona została przepisana.

— Tak ci szkoda trucicielki! — mruknęła matka.
— Nie daj Boże, takie nieszczęście i taka hańba razem, w jedną noc. Toć trudno strzymać.
— To się tak nad tym pijakiem i gburem litujesz? Wstydu nie masz. Może się w nim kochasz?
— Czy to zaraz kochanie, jak kogo pożałować w biedzie. On ci zresztą już i was przeprosił i przemienił się. A wiecie, matusiu, kogom spotkała na rynku? Natalję Krośniańską, taka blada i mizerna! Pytała mnie, gdzie Marcin służy.
— Coś rzekła?
— Ano, że w saperach, w Moskwie.
— A jej co do tego?
— Mówiła, że ojciec mu coś nie dopłacił i chce odesłać.
Kafarowa ruszyła ramionami i wzięła się do roboty. Wikcia pobiegła do kuźni ze śniadaniem dla ojca i zastała już tam pełno ludzi, gadających o Bohuszewiczach. Krążyły już potworne bajki, każdy leciał do Kafara, zasłyszawszy, że świadkiem był; opowiadano, że błahoczynny pogrzebu odmówił, że szlachta wróci do Krośny, że za winy ojca ześlą Iwana, że skonfiskują na kaznę ich ziemię, że on także był otruty i leży chory. Coraz przybywał ktoś z nową wieścią. Słuchał Kafar, słuchał, wreszcie zniecierpliwiony rzekł:
— Ale ja wam powiem, że za takie różne gadki i baje całe miasteczko pod śledztwo wezmą i zamkną wszystkich na parę miesięcy w powiecie. Wtedy się nauczycie milczeć!
Po tłumie dreszcz przeszedł, poczęli się oglądać i rozchodzić i szeptem tylko opowiadać.
Tymczasem władza rozpoczęła śledztwo. Wzywano świadków, zjechał śledczy i powiatowy doktór, zaroiło się od policji.
Mieszczanie wylękli się i zaparli nawet swej bytności przy zgonie, Feliks i Adam, że słyszeli cośkolwiek, sprawę prowadzono tendencyjnie niedbale, puszczono pa-