Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/198

Ta strona została przepisana.

nikę na całe miasteczko, starano się zajście zasmarować.
Ostatecznie w trzy dni po śmierci pochowano Bohuszewicza i Teklę, wieczorem o zmroku parobek błahoczynnego odwiózł do Feliksa dziewczynę z kuferkiem i pościelą i w miasteczku zapanowała cisza.
Szeptano, że, gdyby Iwan chciał, toby mu i dzierżawę cerkiewnego folwarku zwrócono, ale on po przejściu ostatnich dni do roboty się wziął i ludziom się nie pokazywał.
Dopiero w kilka tygodni zjawił się u Kafarów. Był to wieczór, kobiety snuły przędzę, Kafar narządzał tkacki warsztat. Przyjęto go bez zapału, ale i bez niechęci, nie przerywano roboty, a on przywitawszy się, na kuferku pod ścianą siadł i, czapkę swą baranią, mieszczańską miętosząc w rękach, milczał.
— Cóż tam u was słychać! Omłóciłeś już wszystko? — spytał Kafar.
— Już.
— A cóż rodzeństwo robi?
— Paweł na telegrafistę chce się uczyć. Wyjechał do Wilna, a dziewczyna siedzi, szyje. My się już z Pawłem podzielili i rozpisali przy świadkach. On wziął spłatę, tysiąc rubli, a dziewczyna dostanie trzysta, jak dorośnie. Grunt, budynki i inwentarz moje.
— Można żyć, pracując.
— Żebyż to moje! — mruknął. — Właśnie chciałem od was rady, bo gryzę się, jak dzień, tak noc!
— A o cóż ci chodzi?
— Po tem, co ojciec wyznał, czy mnie godzi się te dostatki sobie zatrzymać?
— No, albo co?
— Wiecie, przez kogo zginęła szlachta z Krośny. Ojciec umarł bez spowiedzi, bez rozgrzeszenia. Za jego duszę ksiądz mszy nie chce odprawić, błahoczynnego w ostatniej chwili ojciec odepchnął. Toć on na tamtym świecie miejsca ni pokoju nie ma, a ja tutaj mieć nie mogę. Trzeba ratunku szukać.