Strona:Maria Rodziewiczówna - Byli i będą.djvu/20

Ta strona została przepisana.

było gorąco, więc ino kapotę zabrudzoną ukrył w alkierzu, a sam poszedł spać do odryny. Obudził go jakiś hałas, targanie za ramię, przecknął się, stał przed nim sąsiad.
— Ignacy, rany Pańskie! Jacyś ludzie ci żonę wywlekli!
Porwał się, już leciał ku chacie.
— Jak co? — bełkotał bez tchu ze zgrozy. Dopadł, okno było wybite, drzwi rozwarte, w izbie nieład, ślady szamotania, nikogo w pościeli, dziecko zanosiło się od płaczu.
— Co to? Jakto? Kto był? Gdzie Kasia?
— Toć mówię. Posłyszeli my krzyk, jeden, ale straszny, potem cicho, aż znowu łoskot. Wyskoczyłem, patrzę, trzech coś białego niesie, i przez płot, tam w łozy nad rzekę. Myślę, coś ukradli, tak lecę was budzić, i ot co zastałem.
Bohuszewicz zaryczał, porwał leżącą w kącie siekierę i wypadł. Ludzie przerażeni, co będzie, pochowali się po domach, nikt nie śmiał mu pomóc, ani pisnąć. Jakaś kobieta zabrała dziecko i zamknęła drzwi.
Pełni nikczemnego lęku o siebie, wyczekiwali katastrofy, mordu, sądu, egzekucji, ale godziny mijały, Bohuszewicz nie wracał.
Około południa najśmielsi odważyli się pójść w łozy. Była tam nieprzebyta gęstwina — szukali, wołali, wreszcie znaleźli.
Kobieta leżała w bieliźnie, sina na twarzy, uduszona, nad nią siedział Bohuszewicz. Ludzie wszczęli alarm, pół miasteczka się zbiegło, ale nikt nie śmiał oskarżać, po sprawiedliwość iść, nazwać morderców. Zabrano trupa, poszedł za innymi Bohuszewicz, wezwano księdza, zajęto się pogrzebem — wszystko szeptem, trwożnie, pośpiesznie.
Wśród tych obrządków Bohuszewicz zachował spokój drewna, milczenie kamienia. Był na cmentarzu, był w kościele, wrócił do pustego domu. Nazajutrz kupił ko-